.

.

niedziela, 19 kwietnia 2015

Drżenie...


Pewnie też tak macie. Jesteście przecież Matkami. Nie jest ważne czy zdarzy się to na początku życia dziecka czy kilka miesięcy później. Drżenie. Łomotanie serca. Szaleństwo.
Nadchodzi ten dzień a zazwyczaj wieczór. Gorączka.

Spodziewałam się tej gadziny przebiegłej. Wiedziałam, że przybędzie, by zszarpać mi wszystkie nerwy.
W środku nocy wyrwała moje dziecko ze snu i kazała Jej piszczeć, kaszleć i ksztusić się katarem...Słowo daję nie wiedziałam co się dzieje. Do rana walczyłyśmy z zapchanym nosem, Patusia spała na siedząco w moich objęciach. Szansy na pozycję poziomą nie było.
Gadzina czaiła się tuż za poduszką, by zaatakować po południowej drzemce powoli powoli nabierając rozpędu.

Odkąd urodziłam Maleńką bardzo bałam się tego widoku. Chorego, lecącego z rąk dziecka. Mojego dziecka.
Tak, jestem słaba, cienka, miękka czy jak to tam nazwiecie. No cóż. Właśnie taka jestem. Wobec choroby i wysokiej gorączki czuję się bezsilna. Ja matka, jestem jak żaglowiec we mgle. Poruszam się po omacku, starając się pomóc. Choć troszkę ulżyć.

Gadzina jednak zadomowiła się na dobre. Nie odpuszczała nawet po podaniu leków. A przecież na reklamie wygląda to tak prosto i słodko. Mały króliczek łyka różowy syrop i już. Śmieje się i zasypia spokojnie. 
No może mój króliczek jest inny. Samo wlanie syropu do buzi graniczyło z cudem. Ośpiewałam się miliard piosenek, tych znanych i tych wymyślonych przed chwilą. 
A tu przecież konkretną dawkę trzeba przyjąć. 

I nos zapchany. Przecież nigdy nie było problemu. Maleńka od zawsze pozwalała sobie wydmuchiwać nos. Aż do teraz kiedy było to po prostu niezbędne. Nie i już. 
Wytrzaskała mnie po łapach. Szansy na zbliżenie aspiratora do twarzy brak...

Rano matka z obłędem w oczach pędzi do lekarza, bo babcia uprosiła wizytę a numerków przecież brak. No i to nie nasz lekarz. 
Badanie graniczące z cudem, bo jak zobaczyć gardło jak się zbliżać do buźki nie wolno.
Recepta wypisana, biegiem do apteki. I ta rozpacz gdzieś tam głęboko, jakby w pobliżu serca. No bo jak ja te leki podam, jak przecież do pysia nie można się zbliżyć...
Walka z własnym dzieckiem. 

No i obrywam w domu, że Mała płacze, piszczy wręcz. Przecież ja jej krzywdę robię. Ale chętnych do wyczyszczenia nosa i podania leków brak. 
To ja będę ta zła. To ja będę się mojemu Szczęściu Największemu kojarzyła jako koszmarna baba wciskająca okropne syropki i krople do nosa. Cóż, niech będzie i tak. 
Jak mam jej wytłumaczyć, że chcę Jej po prostu pomóc. Że lepiej będzie oddychać. 

Inhalacje robimy razem. Bo maski nie da rady założyć i już. Więc oddycham razem z Maleńką. Żeby tylko się udało. Chociaż kilka minut. Chwilkę. 
Wieczorem nosimy się do 2.40. To znaczy ja noszę Patusię, nie odwrotnie. I znowu śpiewam. Wszystkie hity z mojego dzieciństwa już sobie przypomniałam. 
Szczęście zasypia w moich ramionach. Patrzę na Nią z czułością. Dumna z siebie, że się udało te leki wcisnąć i nos choć trochę odciągnąć. 

Jeszcze tylko kilka dni walki, i przejdzie. Musi przejść. Bo przecież to TYLKO katar i oskrzela. Tylko...i oby nigdy nic więcej...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz