.

.

środa, 17 czerwca 2015

Koko...

Pada śnieg. Jest zimno. Wpadam zmarznięta po szybkie zakupy. Ale widzę od razu kątem oka zwiniętego w kłębek kota. Czatuje przed drzwiami Biedronki. Zatrzymuję się i myślę. Kolorowy kilkuletni kociak, a raczej kotka bo pięknie kolorowo umaszczona.
Co tu robi, podrzutek? Podnosi się i już widzę. Brzuch. Taki ciążowy.
Serce mi się ściska. Odkąd urodziłam Maleńką strasznie jestem wrażliwa. Bo przecież ona też zostanie mamą...
Plączę się wśród półek, szukając kociego jedzenia.
Zjada ogromną porcję i szykuje się do spania przy bankomacie. Bo tu nie wieje. Jest w miarę ciepło.


Nie znika. Jest codziennie. Szukam Jej domu. Dzwonię do kogo się da. Ale nikt nie chce przyjąć kotki z coraz większym brzuchem...U nas nie może zostać. Kotka furiatka nie da Jej żyć. Nie toleruje dorosłych kotów.

Decyzja. Karmimy. Kiedy mnie nie ma na miejscu odwiedza Ją moja Mama.
Łasi się do każdego. Widziałam nie raz jak zaczepia ludzi łapką. Błaga o pomoc.

Telefon. Mama przekazuje mi wiadomość. Kotka już po porodzie. Karmimy jeszcze większą ilością jedzenia. Wiem, że teraz musi mieć siłę nie tylko dla siebie...

Mijają tygodnie. Z moich obliczeń wynika, że maluchy powinny już coś jeść. Mleko kociej mamy nie wystarczy.

Nie wiem gdzie są i martwię się okropnie. jest zimno. temperatura spada wiele razy do minusów, wieje wiatr, leje deszcz...Mama pociesza mnie, że to mądra kotka. Schowała dzieci i nic im nie grozi. Oby...

Nie daję za wygraną. Szukam.
Kicia przechodzi przez ulicę. Szukamy więc tam. Są...Pięć sztuk puchatych kulek. Dzikusów niestety. Widzę przez szparę w deskach błyszczące oczka, które mnie obserwują.

Teraz już nosimy jedzenie do drewnianej komórki. Dziewczyna, która mieszka obok obiecuje pomoc. Karmimy więc na zmianę.

Wyjeżdżamy z Patusią a kotki znikają. Kocica przeprowadza maluchy na inne podwórko. Teren jest ogrodzony. Widocznie czegoś albo kogoś się przestraszyła.

Idę karmić również tam. Rozmawiam z właścicielką działki. Informuję o kociakach. Jest dobrze. Pozwala zostać kociej rodzinie na jakiś czas a ja działam.
Odwiedzam naszego lekarza weterynarii. Proszę o pomoc. Przecież coś musimy zrobić.
Pan doktor obiecuje skontaktować mnie z lubelską fundacją.


Przy karmieniu maluchy podchodzą, dają mi się pogłaskać, jednak nie ufają mi do końca. Jedna czarna kulka, inna niż wszystkie zwraca moją uwagę. Próbuję zwabić maleństwo jedzeniem. Udaje mi się za drugim razem. Podnosząc kotka do góry widzę, że cały brzuszek zasłania mu jakby kamień. Przyczepione "coś". Niewiele myśląc zabieram kota do lekarza. To smoła. Ma to od dawna. Asfalt wrasta w skórę. Golarką lekarz wycina po kawałeczku czarną bryłę. Udało się. Mała ranka zapryskana opatrunkiem w sprayu.
I gdzie teraz taką biedę zawieźć? W mokre krzaki? o nieeeee...

Zabieram ją do domu. To kocica. O przepięknym czarno-biało-rudym umaszczeniu.
Wiem, że będzie wojna. Moje dwa zwierzynieckie koty mają po kilkanaście lat i nie tolerują towarzystwa.
Próbuję jednak. Dla niej. Dla tej małej kulki.
Po dwóch dniach przestaje prychać. Daje się pogłaskać. Mruczy. Po dzikim kociaku pozostało wspomnienie. Teraz jest to miziak nad miziaki. Kot wymarzony. A do tego pozwala Patrycji ciągnąć się za uszy ;)


W nocy budzi mnie okropna ulewa. Cieszę się, że zabrałam Koko do nas. Ma już sucho i ciepło. Ale tak bardzo martwię się o pozostałą czwórkę. Już wyglądały jak kupka nieszczęścia. Zziębnięte i mokre. A teraz??? 
Rano jadę i sprawdzam. Dowiaduję się od właścicielki posesji, że mądra kocia mama zabrała dzieci na tył podwórka do starej pustej psiej budy...Nie zmokły wcale :) Pada trzy dni pod rząd ale już jestem spokojna. Mają pełne brzuchy i chyba pierwszy raz od początku swojego życia namiastkę domu...

Po dwóch tygodniach przyjeżdża Pani Kasia z lubelskiej Fundacji Felis. Zabiera dwa maluchy. Reszta dzikusów nie daje się złapać. 
Po tygodniu przyjeżdża znowu. Zabiera najmądrzejszą po słońcem mamę maluchów i inną bezdomną kotkę, którą już miałam na oku.

Dwa maluchy niestety nie pojechały. Nie chcą i już! Teraz będę łapać je sama. Musi się udać, przecież też zasługują na dom. Taki własny ciepły kąt z pełną miską, gdzie jest bezpiecznie i nie trzeba już nigdzie uciekać...Trzymajcie kciuki. 

Może gdzieś blisko Was plącze się taka kupka nieszczęścia...? 
Jak to kiedyś ktoś napisał: "Nie zmienimy całego świata adoptując zwierzaka, ale temu jednemu właśnie zmieni się cały świat..."

Koko z przybraną mamą ;)
Ps. Dlaczego Koko? Tak nazywa koty Pati ;) Nie mogło więc być inaczej ;)
Ps. Moja trzynastoletnia kotka adoptowała Koko, traktuje ją jak własne dziecko. Niby miało być tak groźnie ;)
Ps. Bardzo serdecznie dziękuję za pomoc Gabinet Weterynaryjny Zwierzvet oraz Foondacja Felis. Pani Kasiu, Panie Pawle. Szacun!!!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz